poniedziałek, 24 września 2012

Alicja w krainie kartonów



Więc... No cóż... Jest to odpowiedź na MadaIr otrzymany od córy - Mecha. I... Wiele rzeczy występujących w poniższym opo zostało zainspirowane/pochodzi z forumowego sb, więc serdecznie za to przepraszam D: Ogólnie, proszę mi tego twora wybaczyć, jestem na tabletkach i kacu, a to powinno wszystko wyjaśniać xD.

Alicja w krainie kartonów

***   ***   ***

Nagłe tracenie przytomności zapewne ma wiele plusów. Znaczy się... Powinno mieć. No, musi mieć jakieś, no!

***   ***   ***

Zielone oczyska rudowłosej dziewoi z wyraźną ciekawością wpatrywały się w czarne stworzonko, które właśnie skrupulatnie wylizywało swoją sierść. Sierść była czarna, krótka i puszysta.
-  Kici, kici - zaświergoliło zielonookie dziewczę.
- Odwal się - odpowiedział kurtuazyjnie kocur, na chwilę odrywając się od zajmującej czynności, jaką było dbanie o higienę.
- Aww, uroczy! - Kot nie miał szans. W jednej chwili został złapany za sierść, a w następnej był duszony w miażdżącym uścisku. - Śliczna kicia!
- AGHR - wysyczało gniewnie stworzonko. - Zostaw mnie, wariatko! Jezuuu, czy z tobą jest coś nie tak?
- Hm? - dziewczyna wyciągnęła zwierzaka przed siebie i spoglądała na niego z widocznym zainteresowaniem. - Nie wydaje mi się, a co?
- Gadasz z kotem - stwierdził kot. - A koty nie potrafią mówić.
- Nie sądzisz więc, że to z tobą jest coś nie tak? - zapytała rezolutnie, przekrzywiając śmiesznie głowę, nie odrywając oczu od kocich ślepi. - W końcu to ty jesteś mówiącą anomalią, a nie ja. Dla ludzi mówienie jest dosyć powszechną sprawą. Potrafisz może spełniać życzenia?
- Zwariowałaś?
- No... Złota rybka potrafi.
- Czy ja ci wyglądam na złotą rybkę?
- Cóż...
- Nie odpowiadaj, błagam.
- Jest szansa, że jesteś kotem z księżyca, obdarzysz mnie magiczną mocą, dzięki której będę mogła walczyć o miłość i sprawiedliwość, wyrosną mi dwie długaśne blond kity, będę popylać w marynarskim seksi mundurku i wyrwę jakieś długowłose ciacho będące księciem?
Kot zaniemówił.
- Neji'ego Hyuuge. Tak konkretniej - dorzuciła po chwili zastanowienia.
- Zabijcie mnie... - Zwierzak z wściekłym prychnięciem wyrwał się z jej ramion i z poziomu gruntu wbijał w nią mordercze spojrzenie. Po chwili jednak ów spojrzenie złagodniało. - A wiesz ty co? Znam czarownika, który spełnia życzenia. Za drobną opłatą oczywiście.
- O. Załatwi mi ciacho? Albo moc do szerzenia dobra i miłości? W sumie do szerzenia miłości wystarczyłby mi Neji...
- Z tobą naprawdę jest coś nie tak...
- A ty, powinieneś nosić kokardę. Pomarańczową. Są bardzo modne w tym sezonie.

***   ***   ***

Tymczasem w całkiem innej części świata pewien książę zostawał właśnie zamieniony w żabę. Białooką, długowłosą żabę. Wyglądającą wciąż seksi.  I pachnącą Hugo Bossem.

***   ***   ***

- Jestem Zetsu - oznajmił kot, nerwowo machając ogonem. Najwyraźniej ostatnim wysiłkiem woli powstrzymywał się od warczenia.
- Alicja - przedstawiła się dziewczyna. - Właściwie to gdzie my jesteśmy?
- To miłe, że zaczęłaś zwracać uwagę na to co się wokół ciebie dzieje - stwierdził. - W Poznaniu, do jasnej cholerki...
- Naprawdę?! - Oczy Alicji zalśniły blaskiem żywego szczęścia.
- Nie - jęknął zwierz, z rezygnacją spuszczając łepek. - Czy ty jesteś... AGHR, nieważne. Jesteśmy w lesie, ślepa jesteś?
- Zasadniczo...
- Dobra, zamknij się. Jesteśmy w lesie. Magicznym lesie. Jak uda ci się przejść na jego drugą stronę, to spotkamy czarownika, który spełni twoje życzenie. Ale musisz wiedzieć, że między drzewami czyhać mogą  na ciebie wszelakie niebezpieczeństwa, zawiłe zadania, niebanalne łamigłówki...
- Nie lepiej by było przejść skrajem lasu?
- Nie!
- Dlaczego?
- Bo wtedy nie spotkasz PRZYGODY!
- Oh, no tak. To wszystko tłumaczy.

***   ***   ***

Zamieniony w żabę książę właśnie postanowił zmienić swój wizerunek. A uczynić to mógł wyłącznie za pomocą kobiety. A konkretnie, za pomocą jej ust.
Tak więc, książę ruszył, aby odnaleźć te usta, które pocałunkiem przywrócą mu dawny wygląd.

***   ***   ***

Las był... Normalny. A nawet można by było stwierdzić, że przyjemny. Nie wyglądał szczególnie magicznie, nawet jeżeli tu i ówdzie patatajał zbłąkany jednorożec.
- Nudzi mi się - stwierdziła Alicja.
- Jesteś w magicznym lesie. I się nudzisz? - zapytał sceptycznie kot. Jakoś średnio się to mieściło w zetsowym łbie. - Nie jesteś do końca normalna, nie?
- Wychowałam się w patologicznej rodzinie. - Dziewczyna wzruszyła ramionami. - Magiczny las to pikuś, w porównaniu do matki-alkoholiczki, która zaciążyła poprzez konsumpcje pączków.
- Co? To niemożliwie.
- Mi to mówisz?
- No dobra, ale masz ojca, nie? W końcu każdy ma jakiegoś ojca. Błagam, nie mów mi, że twoim ojcem jest bezimienny pączek...
- Oczywiście, że mam, ty niemądry koteczku! I nie jest nim pączek.
- Więc kto?
- Nie za dużo chciałbyś wiedzieć?
Kot uśmiechnął się złośliwie. A przynajmniej próbował. Nie jego wina, że kocie ciałko zostało tak skonstruowane, że nawet przy złośliwym uśmiechaniu się wyglądał uroczo. Więc w efekcie kot wgapiał się maślanymi oczkami w dziewczynę, z marną nadzieją w sercu, że wygląda groźnie i arogancko.
- Nie masz pojęcia, prawda? Nie znasz swojego ojca!
- A ty znasz swojego? - zapytała Alicja, wdzięcznie unosząc jedną z brwi.
- Eee...
- No właśnie.

***   ***   ***

Tymczasem, nasza śliczna, białooka żabcia walczyła z potworem, który chciał dorwać się do rodowitych skarbów królewskich. Walczyła ze swoją kuzynką. I wygrywała. W końcu odrażający zapach potu nie miał szans, z powalającym zapachem Hugo Bossa.

***   ***   ***
                             
- Słuchaj - zaczął Zetsu, nagle nieco zestresowany. - Musimy przyśpieszyć akcję. Dostałem cynk z góry.
- Mam szybciej chodzić?
- Nie! Nie to mam na myśli! Potrzebujemy akcji! Po to żeśmy wleźli do tego cholernego lasu, żeby spotkać przygodę, a nie szlajać się bez celu!
- Mów za siebie. - Alicjowe oczy nabrały blasku. Ręce splotły się i przycisnęły do klatki piersiowej, a z ust wydobyło się przeciągłe westchnięcie. - Ja tu miłości szukam. Znaczy, Neji'ego. A czy zamiast przygody może być drwal?
- Co?
- No drwal. - Dłonią wskazała przed siebie, wzdłuż ścieżki, którą podążała razem z Zetsu. Kilkadziesiąt metrów przed nimi zamajaczyła jakaś postać. Tak jak twierdziła Alicja - postać drwala. Miał on na sobie wytarte dżinsy, kraciastą czerwono-czarną przewiązaną w pasie, pomarańczowy kask na głowie, spod którego wystawały czarne kosmyki, a między nogami plątał mu się bóbr. Jego blada klata błyszczała w słonecznych promieniach przepuszczanych przez drzewa. Zetsu westchnął z rozmarzeniem, Alicja zmarszczyła w zastanowieniu brwi.
Tymczasem mężczyzna podszedł bliżej, znacznie, znacznie bliżej nich i teraz wlepiał ciemne oczyska w zielone tęczówki dziewczyny.
- Masz wory - stwierdził ten dziwaczny mężczyzna, nie  wciąż wisząc nad nią. - pod oczami.
- Dziedzicznie! Nikomu nie ukradłam!
- ON też ma. Jesteś jego córką.
- Co?
- Jesteś córką mojego brata.
- Jesteś nienormalny - stwierdził Zetsu. - Czyli pasujesz do jej rodziny. Więc, jak się nazywasz?
- Sasuke Uchiha.
- Itachi to jej ojciec? - zapytał kot, spoglądając co raz to na Alicję, to na Sasuke. Ta sytuacja stawała się... Intrygująca.
- Cóż... - zaczęła dziewczyna, wzruszając ramionami. - Mama wspominała, że istnieje taka możliwość.
- Jesteś dzieckiem losu - zaczął tymczasem Sasuke, aby nadać opowiadaniu nieco dramatyzmu. Ciul, że nieco zboczył z tematu. - Musisz spełnić swoje przeznaczenie, poprzez wykonanie super-tajnej, niebezpiecznej w cholerę misji, której musisz się podjąć.
- Ale ja nie chcę - odpowiedziała Alicja. Nie za bardzo miała ochotę wplątywać się w niebezpieczne misje. Wystarczy, że wlazła do lasu z obcym kotem. Właściwie, nikt normalny nie lubił wplątywać się w niebezpieczeństwo, nawet jej rodzina nie była na tyle patologiczna. Szukanie przygód, zwłaszcza tych grożących śmiercią, chyba musiało działać nieco ma zasadzie horrorów, gdzie przerażone laski biegały wprost w ramiona morderców - nielogiczne, ale się zdarzało.  
- Musisz.
- Nie jestem tępą dzidą, która rzuca się w nieznane bez żadnego większego celu. Pogrzało cię? - dziewczyna delikatnie wyraziła swoje wątpliwości, które znacznie wzrosły po przemyśleniach na dotyczących horrorów. - Nie mam zamiaru za friko wpychać się tam, gdzie mnie nie chcą.
- Tylko twoje usta mogą go uratować.
Mój wujek jest psychopatą, pomyślała Alicja. A pomimo, że nie stwierdziła tego głośno, to wiedziała, że Zetsu podziela jej opinie. Jednak po głębszym zastanowieniu postanowiła wyrazić  swoje zdanie, ot dla wyrażenia jej dosadności.  
- Jesteś psychopatą.
Sasuke prychnął.
Zestsu machnął ogonem.
Alicja pomacała się po twarzy. Tak, miała wory. Jak zwykle. Ale przynajmniej nie miała wąsów. A to było pewne, że gdyby je miała, to były rude. Zawiązywałaby je w warkocz. Pomarańczową kokardą. I zostałaby informatykiem.
- Nie chcesz go uratować?
- Kogo? - zapytała. Wizja z pomarańczową kokardą w rudej brodzie zaczynała jej się coraz bardziej podobać.
- Neji'ego.

***   ***   ***

A w innej, już chyba nieco bliższej, części świata, żaba swym zniewalającym zapachem pokonała ostatecznie swoją złą, nudną i strasznie denerwującą kuzynkę.

***   ***   ***

- Mam go zgwałcić? - zapytała dla pewności Alicja.
- NIE! - Sasuke wydawał się być nieco przerażony.
- Nie?
- Masz go pocałować! Tylko i wyłącznie. To wystarczy, żeby odczynić urok.
- I nie mogę...
- Jesteś pewien, że to córka Itachi'ego? On nie wydaje się być tak zboczonym - Zetsu zerknął na Alicje, w poszukiwaniu jakiś śladów podobieństwa do kogoś innego. - Może Gaary? Gdyby jej pierdyknąć tatuaż na czole i dać butelkę, wyglądałaby jak Gaara.
- Nie. To Itaczowy pączek. W stu procentach.
- Niechże zrozumiem - powiedziała Alicja, a jej wzrok odzyskał nieco przytomniejszy wyraz. - Mój Neji, mój seksowny, długowłosy,  białooki, wspaniały Neji, został zamieniony w żabę? I tylko ja mogę odczynić urok?
- W zasadzie, jak nie chcesz, to mogę poszukać kogoś inne...
- MUSZĘ GO RATOWAĆ!
- A życzenia, a czarnoksiężnik? - zapytał Zetsu. - Miałaś spełnić życzenia.
- DUPA TAM, CZARNOKSIĘŻNIK! NEJI!

***  ***  ***

Neji zaczynał wątpić. A jeżeli nie spotka swej lubej? Jeżeli nie znajdzie ust, które przywrócą mu jego dawną seksowność? Nie, żeby teraz nie ociekał seksem, noale...

***   ***   ***

Alicja biegła. Za nią gdzieś biegł drwal i kot. Jednak nie byli już ważni. Alicja miała misję. Życiową! Wymagającą natychmiastowego spełnienia. Musiała POCAŁOWAĆ Neji'ego!
- Madara!
Alicja przystanęła i rozejrzała się, nieco zdezorientowana. Znała ten głos.
- Madarrra! - rozległo się nieco bliżej.
O boru, o boru, o boru... Czyżby to...
- Mamusia?! - wrzasnęła Alicja, gdy ujrzała w końcu przed sobą... No cóż, swoją matkę. Która, tak nawiasem mówiąc, miała na sobie coś w stylu ogrodniczek i słomianego kapelusza. - Wyglądasz... Jak strach na wróble - stwierdziła niepewnie.
Starsza dziewczyna machnęła ręką.
- No już, już, nie przeginaj. Tak bywa, jak się człowiek tarza tu i ówdzie. Powiedz mi lepiej, dokąd tak biegniesz, me drogie dziecię?
- Do swej miłości! Neji'ego ratować!
- To leć. Cyknij dwa razy obcasem o obcas i się znajdziesz przy lubym - doradziła matka. - A ja pójdę, wyrwać moje ciacho Madarowe...
- Mamo? - przerwała jej Alicja. Musiała zadać bardzo istotne pytanie.
- Tak, Mechaś?
 - Czy Itachi naprawdę jest moim ojcem.
- Hm... No cóż...  Istnieje taka możliwość.

***   ***   ***

Neji śluzowatą łapką poprawił swoje włosy. Miał przeczucie, że niedługo jego los się odmieni.

***   ***   ***

 Alicja zerknęła na swoje buty. A były to super ekstra wypasione szpilki z jedenastocentymetrowym obcasem. To zdumiewające, że zdołała w nich przebiec niemalże cały las. Mam w nich cholernie zgrabne nogi, pomyślała. I z uśmiechem uderzyła dwukrotnie obcasem o obcas.
Błysło, odbłysło i nagle znalazła się w całkowicie innym miejscu. A mianowicie na moście. Pięknym moście, który reprezentował sobą najnowsze osiągnięcia technicznie w dziedzinie budowy mostów. Jednakże, jakkolwiek piękny by nie był Alicja nie zwróciła na niego uwagi. No dobra, zwróciła. Ale tylko chwilową, gdyż jej zielone oczęta natychmiastowo wypatrzyły na mostowej barierce stworzonko.
Piękne, seksowne, białookie, długowłose stworzonko. Pachnące Hugo Bossem.
- Neji - wystękała, przytłoczona emocjami chwili.
- Mecha - odpowiedziało stworzonko, gdyż w jakiś irracjonalny sposób wiatr wyszeptał mu imię dziewczyny.
I ruszyli ku sobie, biegnąc  w zwolnionym tempie, niczym na tych kretyńskich romantycznych komediach, wyciągając ku sobie rozłożone ręce - w przypadku Neji'ego  żabie łapki. Mecha wywinęła już usta w ciasny, słodki dzióbeczek, aby obdarować  płaza równie słodkim pocałunkiem, gdy naglę...

***   ***   ***

- Nie, nie, nie - zastękało rudowłose dziewczę, wiercąc się niespokojnie w białej pościeli. - NIE! - krzyknęła, podrywając się do siadu. - No, nie... To tylko sen? - zapytała przestrzeń . - I w ogóle to gdzie ja jestem?
A przestrzeń jej odpowiedziała:
- Straciłaś przytomność. Wylądowałaś w szpitalu.
Alicja rozejrzała się w poszukiwaniu posiadacza tajemniczego głosu. Po chwili pisnęła radośnie i rzuciła się na szyję nieziemsko przystojnego lekarza, który znalazł się tuż przy jej łóżku.
- Neji! Neji Hyuuga! - krzyknęła, po zaznajomieniu się z identyfikatorem mężczyzny. - Boże, jestem w raju!
- W Poznaniu - oznajmił lekarz. Poczym w jego białych oczach pojawił się figlarny błysk, gdy przyciągnął dziewczynę bliżej siebie. - A pani potrzebuje indywidualnej terapii.

***   ***   ***

Tak. Tracenie przytomności zdecydowanie ma swoje plusy.



piątek, 21 września 2012

STADION LOVE STORY

Dobszsz, w ramach podzięki ( i lekkiego szantażu) za MadaIr, ach, mój Madarrra:*

Tego MadaIr: http://kaszalotowa.livejournal.com/2275.html
MinaPico, dla Pico :D
(Dla niewtajemniczonych: może lepiej... Cóż, czytacie na własną odpowiedzialność xD)

***   ***   ***   ***   ***   ***   ***

STADION LOVE STORY

Gliwicki stary stadion nie zachęcał do odwiedzin. A przynajmniej nie wydawał się odpowiedni na rodzinne, niedzielne spacery, do których tak ochoczo zachęcają gigantyczne bilbordy majaczące na niemalże każdym rogu ulicy. Nie. Na stadionie familia nie znalazłaby takich rozrywek jak w galeriach wypełnionych markowymi sklepami, czy też hipermarketach wyrastających na obrzeżach miasta.
Ciekawe zajęcie, prawda? Któż przecież nie lubi buszować po wyprzedażach wszelakich? Jednak do tego przydałaby się rzecz zwana pieniędzmi, a pieniądze, jak wiadomo, ulotne - wręcz nieuchwytne, zwłaszcza dla biednego, poczciwego studenta.
Dlatego, czyż nie lepiej wyściubić z portfela, z konta, czy od sąsiada, kilka złotych, pognać do sklepu po nie-aż-taką-tanią-flaszkę, ewentualnie zapitkę do niej i raczyć się widokiem cudownego gliwickiego nieba, siedząc na porośniętej trawą kiedyś-trybunie? Bo obecnie trybuną ciężko byłoby cokolwiek na stadionie nazwać. Może to z tego prostego względu, że po za wszechobecną trawą, tu i ówdzie wyrastały rozłożyste drzewa, widniały głębokie dziury, wręcz czekające na to, aby ktoś nieświadomy - bądź lekko wstawiony - zaginął w ich odmętach, a gdzieniegdzie pojawiały się wąskie strumyki, tworzące na środku dawnej murawy coś na kształt bajorka. Zamieszkiwanego przez gliwckie kaczki, które ochoczo korzystały z uroków miejsca.
Powracając jednak do tematu: gliwicki stary stadion nie zachęcał do odwiedzin. A przynajmniej nie pewne grupy społeczne. Wyróżniającą się w tym tłumie zgrają, która na stadionie chętnie przebywała, byli studenci. Ot, poczciwa grupa młodych dorosłych, żyjąca od stypendium do stypendium, czerpiąca przyjemność z uroków jak najtańszego życia. I alkoholu. Dużych ilości, często podejrzanego, nie zawsze legalnego alkoholu.
- Kisame - zajęczał przystojny blondyn, z wyraźną troską spoglądając na dzierżoną w dłoni butelkę. O litości, na pustą butelkę! - Skończyła się! - wystękał, nieco żałośnie, przenosząc spojrzenie z przedmiotu, na swojego przyjaciela i współlokatora jednocześnie.
A jego przyjaciel nie wyglądał dobrze. Znaczy... Na co dzień prezentował się lepiej, pomimo niebieskich włosów i dziwacznych szlaczków wyrysowanych na policzkach czarną kredką do oczu - a to tylko niektóre z jego charakterystycznych dziwactw. Należałoby tu również wymienić niezdrową obsesję na punkcie ryb i koloru niebieskiego. Cóż się dziwić, indywidualista po malarstwie musiał w jakiś sposób odreagowywać  złośliwość losu, która  skierowała go na Politechnikę Śląską w Gliwicach. A może nie tyle złośliwość losu, co złośliwi rodzice, którzy dosyć mieli syna leniwca bez porządnego wykształcenia. Ech, ci rodzice...
Tak więc Kisame, nieco dziwny facet, wylądował w Gliwicach, w których to dziana rodzinka wykupiła mu jedno z mieszkań w uroczej kamienicy. Kisame czuł się nieco samotny w swojej kwaterze, więc postanowił załatwić sobie współlokatora. I tak po tygodniu, w tej samej kamienicy wylądował Minato - ów chłopak, który obwieścił właśnie pustość butelki.
Blondyn westchnął smętnie. A Kisame mu nie odpowiedział. Cóż się dziwić, po kolejnej flaszce czterdziestoprocentowego trunku, był w stanie tylko leżeć i snem próbować pozbyć się spożytego alkoholu.
To ciężkie mieć najtwardszy łeb wśród znajomych. Teraz Minato będzie musiał albo zatargać kolegę do mieszkania, albo poczekać, aż ten otrzeźwieje na tyle, że będzie sam w stanie ustać i przejść te kilka ulic.  Że też nie mogli schlać się w mieszkaniu...
Niebieskie oczęta spoczęły na jednej z kaczek, która właśnie z finezją wzleciała w powietrze, aby opaść na kałużę, która rozpościerała się kilka metrów przed powstałym bajorem.
Poczeka, postanowił po chwili wahania. Przecież nie będzie tachać niemalże nieprzytomnego ciała po głównych ulicach. To mogłoby być źle odebrane przez mieszkańców miasta. A po za tym, siedzenie na starym stadionie miało wiele plusów. Chociażby ten, że nie musiał ślęczeć nad zaległymi projektami, a siedzenie w domu jakoś niejednoznacznie mu się z tym kojarzyło.
A gdyby tak, natchnęła go myśl, coś w życiu zmienić?
Może to te procenty, które tak ochoczo spożył z Kisame, a może zaczynał dorastać, ale to zdanie pojawiło się między jego zwojami mózgowymi i za cholerę nie chciało ich opuścić. Bo ileż to można chlać, robić projekt, spać na wykładać, znowu chlać i tak w kółko, i w kółko... No właściwie to można, i to długo.
Wplątał palce w złote włosy tarmosząc je w roztargnieniu.
- Ale co? - zapytał sam siebie.
Kisame w odpowiedzi mlasnął, sapnął pod nosem i obrócił się do niego tyłkiem.
Ot, przyjaciel, pomyślał smętnie blondyn, schlać się to zawsze, ale doradzić to już nie ma kto.
Tak więc Minato został samotnie, z własnymi myślami, wiedząc, że coś trzeba zmienić, ale nie wiedząc co. Ciężkie życie studenta...
Rozejrzał się w rozterce po niszczejącym stadionie, poszukując inspiracji. Ale ani kaczki, ani drzewa nie dały mu odpowiedzi. Nie udzieliła też jej, znajdująca się kilkanaście metrów dalej, grupa pierwszaków, namiętnie próbująca doprowadzić się do stanu, w jakim aktualnie znajdował się Kisame. I już chciał się poddać, gdy w oddali, tuż nad głównym wejściem na murawę zamajaczyła mu sylwetka ludzka. Zmrużył oczęta, chcąc się przyjrzeć jej dokładniej.
Zamarł.
Bo oto wiedział, że to "ONA".
"ONA" - ta jedyna, ta na którą czekał. Miłość jego życia, matka jego dzieci.
I ciul, że nie widział jej twarzy.
- KISAME! - wrzasnął radośnie, tak głośno iż głos jego echem potoczył się po stadionie, powodując, że spokojne dotychczas kaczki poderwały się do lotu. A niebieskowłosy kolega się nie poderwał. Tylko zachrapał donośnie. - Kisame, schlana ściero! Wstawaj!
- Eee? - wystękał niedoszły artysta, po kilku sekundach, kiedy to Minato natarczywie potrząsał go za ramie. - Pszesztań...
- Co?
- Przesz...Tań. Bo szygne...
Blondyn czym prędzej odskoczył od kolegi, bardziej domyślając się, niż rozumiejąc, co ten chciał mu powiedzieć. Jednak nie było czasu nad roztkliwianiem się nad tą kwestią!
- Słucha, ty się ogarnij. A ja lecę. Zaraz wrócę. Dobra?
- Hee?
Jednak Minato nie zwracał już na niego uwagi, tylko pognał po trybunach, z gracją omijając wszelkie dziury, w "JEJ" kierunku. A "ONA" zeszła już z podwyższenia nad wejściem i najwyraźniej kierowała się ku wyjściu ze stadionu, bo jej sylwetka zniknęła mu właśnie z widoku. Blondyn więc biegł, na złamanie karku, niesiony na skrzydłach miłości, aby przyjrzeć się jej pięknej twarzy z bliska jednak...
Dziewczyna zniknęła.
Minato aż klapnął z wrażenia na tyłek, gdy tylko wyhamował na skraju schodów. Jego usta zwinęły się w podkówkę i pewnie by zapłakał, ale... W końcu był mężczyzną. Ba! Inżynierem!

Minato uniósł butelkę do ust i zaciągnął dużego łyka spienionego napoju. Smętnym spojrzeniem zmierzył stadion. Grupka studentów, z tego co się kapnął, z chemii, nieumiejętnie próbowała rozniecić ognisko na jednym z niższych rzędów trybuny.
- Daj spokój. Minęły już trzy dni.
Blondyn nie oderwał spojrzenia od studentów, którzy radośnie polewali wino do plastykowych kubeczków. Westchnął.
- Nie - odpowiedział beznamiętnie.
- Minato - zaczął Kisame pokojowym tonem. - Jesteś pewien, że to nie był jakiś facet?
Niebieskie oczęta wbiły się w Hoshigaki'ego z wyraźną rządzą mordu. O "NIEJ"? Że  facetem mogłaby być?!
- Zamilcz.
- Skąd możesz mieć pewność?
- Serce mi to mówi! - zakrzyknął hardo, a oczy zalśniły mu wręcz fanatycznym blaskiem.
Kisame odchrząknął, a odchrząknięcie to zabrzmiało mniej więcej jak wypowiedzenie słowa "idiota".
- Sam jesteś idiotą, kmiotku niedomyty! - powiedział radośnie blondyn, dopijając resztkę piwa i rzucając butelką hen za siebie. - A ja ją znade, ot co! Nic mnie nie zatrzyma!


- Masz na jutro projekt z fizyki, debilu - zaznaczył delikatnie Kisame, stając na schodku, na którym siedział blondyn. Ponownie znaleźli się na stadionie. To był czwarty dzień, od kiedy to blondyn ujrzał miłość swojego życia. - Nie sądzisz, że powinieneś się zebrać na ostatni termin i... No bo ja wiem... Zrobić go?
- Zrobię.
- Mogę wiedzieć, jak?
- Sprawnie - przyznał Minato, z szerokim uśmiechem przylepionym do twarzy, sięgając po swoją torbę i wyciągając z niej laptopa.
- Będziesz robił projekt na stadionie? - zapytał dla pewności Kisame. - Tak? Bo masz nadzieję, że ta dziewczyna jeszcze tu przyjdzie? Wiesz, że zaraz może się rozpadać?
- Nie niszcz moich genialnych planów, rybi pomiocie.

Jak można było się spodziewać... Rozpadło się. Tak więc genialny plan Minato szlag jasny trafił.

Minato wgapiał się bezmyślnie w źdźbło trawy. Westchnął przy tym rozdzierająco. Los jest taki okrutny, stwierdził z niemałym smutkiem. On odnajduje sens życia, swoją miłość jedyną, swoje szczęście i... Klops. Dziewczyna zapada się pod ziemię.
Kisame patrzył na niego, jak na wyjątkowego kretyna, ma zaległe projekty i... O. Znowu kończy mu się alkohol.  Życie jest do dupy. Studia są do dupy.  I ten cholerny gliwicki stadion też jest do dupy! Przesiadywał na nim większość ostatniego tygodnia z nadzieją, że dziewczyna się zjawi, że znowu ją ujrzy, a tu... Nic. No naprawdę! Ile można...
- Piwo? - rozległ się głos gdzieś nad jego głową.
- Poproszę - mruknął niemrawo.  I chwycił butelkę, nawet nie zaszczycając przyjaciela spojrzeniem. Kisame klapnął przy nim, wyciągając równocześnie z kieszeni zapalniczkę i odpalając wetkniętego do ust papierosa. 
- Daj - sapnął blondyn, wyrywając mu ognia. Sprawnie otworzył nim butelkę i z lubością siorbnął z butelki.
- Długo masz zamiar jeszcze czekać? - zagaił niebieskowłosy, spoglądając na niego z wyraźną troską.
- Jak długo będzie trzeba! - powiedział zacięcie.
- Wiesz... Marna szansa, że jak będziesz kisił dzień w dzień na stadionie, to sama tu przyczłapie. Może jeszcze sama cię zagada? Nie lepiej, no bo ja wiem, poszukać jej na uczelni, na mieście? Nie każdy łazi na stadion z taką częstotliwością jak my. - Spojrzenie Kisame zmieniło się z zatroskanego, na nieco zirytowane. 
- Przepraszam?
- Nikt ci nie każe siedzieć tu ze mną - warknął blondyn.
- Nie pozwolę...
- Przepraszam! - rozległo się ponownie, nieco głośniej.
- Cze... - zaczął Minato, niemiło spoglądając na natręta. Gdy  tylko jego tęczówki namierzyły posiadaczkę głosu... Umarł ze szczęścia. Znaczy, niemalże.
Piękne brązowe oczęta spoglądały na niego z wyraźnym oczekiwaniem.
To... Była "ONA"! Nie miał żadnych wątpliwości! Piękną, wspaniała, idealna! Przyszła tu! Przyszła! Do niego!
- Otworzycie mi piwo? - zapytała. Perfekcyjna...
- Wyjdziesz za mnie? - wyrwało się blondynowi. I w tym momencie Kisame chyba załapał, że jego przyjaciel właśnie wgapia się w miłość swojego życia i postanowił interweniować, zanim Namikaze całkowicie się zbłaźni i straci jakiekolwiek szanse na rozkwit swojego uczucia.
- Koleżka chciał powiedzieć - zaczął tonem, w którym pobrzmiewały nutki tłumionego śmiechu. - Że oczywiście, iż pomoże w tej trudnej sytuacji. I pyta, czy nie chciałabyś może zaszczycić go swoim towarzystwem.
- Eee... No spoko - odpowiedziała niepewnie. Jednak ku blondynowi zerkała z uroczą ciekawością, która jasno wskazywała, że chłopak mógł wpaść jej w oko. Usiadła tuż obok niego.
A Minato, przytłoczony swoją miłością, nie był za bardzo w stanie wykrztusić żadnego słowa. I Kisame musiał znowu mu pomóc.
- Tak dla formalności, możesz mu podać numer buta, wzrost i ulubione danie - rzucił przyjaźnie, wstając z porośniętego trawą schodka. - Czasami potrzebuje trochę czasu na rozruszanie mózgu, biedaczek.
Tymczasem para już nie zwracała na niego zbytniej uwagi.
- Trzydzieści dziewięć - zaczęła, zalotnie mrugając oczami. - Metr siedemdziesiąt jeden. I zapiekanka makaronowa. A Ty?
- Zakochałem się - palnął niebieskooki.
Dziewczyna zachichotała.
- A, i najważniejsze chyba -  powiedziała, wyciągając dłoń w jego kierunku. - Jestem Ola.
Niebieskooki niepewnie ujął jej dłoń.
- Minato.
I już jej nigdy nie puścił.

sobota, 1 września 2012

Wołowina i inne nieszczęścia



A, co mi tam xD 
NejiSasu - Jak zawsze dla Mecha :) 

***   ***   ***   ***   ***   ***   ***
Bohaterowie poniższego opowiadania nie są w pełni odpowiedzialni za swoje czyny, z racji stanu wskazującego, w jakim się znajdują. A tym bardziej żadnej odpowiedzialności nie ponosi aŁtorka.

Wołowina i inne nieszczęścia

Mięso z iście epickim skwierkiem niemalże podskoczyło na rozgrzanym ruszcie. O ile skwierk mógł być epicki. I o ile kawał, definitywnie martwej, karkówki mógł jeszcze podskakiwać.
Sasuke westchnął dyskretnie, a jego westchnięciu towarzyszył syk wody, która właśnie zetknęła się z rozżarzonymi kawałkami węgla. Zmarszczył brwi. I z nie lada satysfakcją ugasił kolejny płomień, który nieśmiało wychylał się z dna grilla.
- SA-SU-KE! - zawył mu tuż nad uchem irytujący głos. A głos ten do osoby trzeźwej nie należał.
- Nie drzyj się, kretynie - powiedział, bez krzty emocji, wciąż wpatrując się w karkówkę. - Śmierdzisz. Piwem.
- Naprawdę? - Blond czupryna pojawiła się w zasięgu jego wzroku. A zaraz potem ukazały mu się rozbiegane, niebieskie oczęta przyjaciela. - Może to ma coś wspólnego z faktem, że piłem ów zacny napój. Powinieneś też spróbować.
- Śmierdzieć?
- Napić się, Sasuke. Napić! - zawył Naruto radośnie, niemalże wieszając się na czarnowłosym.
- Odsuń. Się.
- Byś chociaż w swoje urodziny był bardziej...
- Pijany?
- Ludzki, tępa strzało. - Głos Uzumakiego nie stracił ani odrobiny radości. Ale się odsunął. I wlepił oczęta w Uchihe, najwyraźniej prowadząc jakiejś bardzo istotne dla istnienia wszechświata rozważania. A przynajmniej na to wskazywała lekka mgiełka przysłaniająca błękit jego oczu. Albo był to też efekt przegięcia z ilością spożytego trunku.
Sasuke skłaniał się ku drugiej opcji.
- Rozważę twoją propozycję - obiecał solennie, dla świętego spokoju.
- Jestem pewien, że by był tu, gdyby mógł - zaczął ni stąd, ni z owąd Naruto. - Wiesz, może też z racji tego, że mieszkacie razem, byłoby mu trudno się wykręcić. Ale wiesz... No... To nie jego wina, że babcia dowaliła mu zadanie. No i nie babci wina, że zadanie się przeciąga. Jestem pewien, że właściwie stara się jak może, żeby jeszcze zdążyć. I wcale się nie zdziwię, jak zaraz bohatersko stanie w bramie i...
Uchiha spojrzał z lekkim wahaniem na karkówkę. Chyba była już gotowa. Przeniósł wzrok na paplającego przyjaciela, słuchając go jednym uchem i ponownie zerknął na grillujące się mięso. Sięgnął po widelec, nabił na niego pokaźny kawałek mięsa. Przyjrzał mu się uważnie. I znowu spojrzał na Naruto. I wepchnął mu ją do gardła.

Po incydencie z gorącym kawałkiem mięcha postanowiono odizolować Sasuke od grilla. Właściwie, to niewiele go to obeszło. Zwłaszcza, że już pokaźny talerz karkówki wylądował na stole. Tak więc Uchiha siedział teraz i wpatrywał się w usmażone mięcho. I miał nadzieję, że skoro już pozbył się Uzumakiego, to nikt nie będzie mu przeszkadzać w marnowaniu czasu na smętne rozmyślania.
- Tyyy... PATAŁACHU!
Brew Sasuke drgnęła w tiku nerwowym.  Ta... Pozbył się Uzumakiego. Jasne.
- Boże, Naruto! - warknął, nie odrywając spojrzenia od karkówki. - Odwal się.
- Nie-e!
- Dlaczego?
- Bo... - Blondyn zrobił dramatyczną pauzę. - Bo nie.
- Za co? - Uchiha wzniósł oczy ku niebu, w błagalnych modlitwach prosząc o zbawienie.  
- Znalazłoby się kilka przewinień - odrzekł dyplomatycznie Naruto. - To co? - kontynuował, stawiając na stole dwie butelki. - Skusisz się?

- Doszukujesz się niepotrzebnych problemów - stwierdził poważnie Uzumaki, otwierając kolejne piwo. Łyżeczką. Co było lepszym posunięciem, niż to, kiedy próbował zrobić to kunaiem. Jednak, na szczęście jego i wszystkich zgromadzonych ludzi, Kakashi, niczym dobry duch, odebrał mu sprzęt ostry, zanim doszło do czegoś bardziej krwawego,  niż wbicie sztyletu niemalże w czoło Sasuke. Ochraniacz dobra rzecz, musiał przyznać Uchiha, gdy z wyraźnym zamyśleniem skinął głową na słowa przyjaciela. I sięgnął po butelkę. Trzecią... Albo czwartą. Czy tam szóstą, kto by tam liczył.
- No - dorzucił, po chwili rozważań. - I nie lubię Hinaty.
- Co?
- Nie lubię jej.
- Dlaczego? - Naruto zerknął na obiekt ich rozmowy, o której wspomniał Sasuke. Właśnie stała przy Ino, razem z innymi dziewczynami, gdzie toczyła się najwyraźniej żywa dyskusja. Hinata chyba jednak tylko się przysłuchiwała, a przynajmniej tak to wyglądało po krótkiej obserwacji.
- Bo to Hyuuga.
Uzumaki zgłupiał. Na chwilę.
- Wiesz - zaczął z lekkim ociąganiem blondyn. - Bo Neji...
- No właśnie! - sapnął Uchiha. - To Hyuuga! A jest taka... Nienejiowata!
Niebieskie oczęta spojrzały na niego z wyraźnym powątpieniem. Ale nawet, jeżeli Naruto uznał jego wypowiedź za kretyńską, to nie dał po sobie tego poznać. Wzruszył ramionami i uniósł butelkę w geście toastu.
- Zdrówko?

-Tak, jestem zły, że go tu nie ma - oświadczył zażarcie Sasuke, po kolejnym łyku piwa.
- Noale...
- To, że to nie jego wina, wkurza mnie jeszcze bardziej - syknął. I ponownie przechylił butelkę. - Bo widzisz... Bo widzisz... Tak to jest.
- Nie widzę - stwierdził dobitnie Naruto.
- I wkurza mnie, że jest taki... taki... No.
- Dokładnie. Z tym się zgodzę. - Uzumaki żywo przytaknął, przez co jedna z butelek z głośnym stukotem potoczyła się pod plastikowy stół. Blondyn zanurkował zaraz za nią.
- Ale bez tego nie byłby... No taki! - Dokończył. Sam nie wiedział, o jakie konkretne słowo mu chodzi. Nejiowaty?
Uchiha, lekko zazując, zerknął na przyjaciela, który wciąż chyba próbował wymacać zrzuconą butelkę.
- Mam wrażenie, że mnie nie słuchasz.
- Słucham! - krzyknął blondyn, równocześnie próbując energicznie poderwać się do pionu. Dzięki czemu efektownie przywalił łbem w blat. - Ałaaa...

- Lubię patrzeć, jak trenuje - przyznał Sasuke z lekkim zażenowaniem.
Naruto westchnął, z niejakim rozmarzeniem. Oczęta miał wbite w postać Kakashiego.
- No - przyznał, przytłumionym głosem.
- Wiesz, to jak się rusza. Jego gesty - zgłębiał się dalej Uchiha. - Jak walczy jest taki... No, wiesz o co mi chodzi.
- No - powtórzył Uzumaki. Ręka na której opierał głowę, zjechała po blacie, tak, że teraz jego głowa swobodnie spoczęła na. Jednak wciąż nie spuszczał wzroku z Hatake.
- A wiesz, co lubię najbardziej? Tak jeżeli chodzi o wygląd.
- No.
- Jego włosy. Takie... Miękkie, takie długie...
- I sterczące - westchnął ponownie Naruto.
- No... Chwila, że co?

- Chcę żeby tu był - powiedział żałośnie Sasuke. Zaraz potem odchrząknął, nieco zakłopotany. Wcale nie chciał tego powiedzieć. A już na pewno, nie chciał tego powiedzieć takim mizernym głosem. Już i tak powinien czuć się niekomfortowo, bo siedział na skleconej z desek ławce, razem z blondynem, który niemalże spał na nim, uwieszony w dziwacznym, pijackim uścisku.
Jednak Naruto go nie wyśmiał. Właściwie to w ogóle nie zareagował. Uchiha zerknął na niego podejrzliwie.
Uzumaki zachrapał.
- Do cholery z takimi przyjaciółmi - warknął. Po sekundzie namysłu,  z czystą premedytacją , zepchnął blondyna z ławki.

Sasuke z wręcz krwiożerczym błyskiem w oku wbił widelec w pokaźny kawałek karkówki. Naruto odsunął się od niego nieznacznie.
- Daj spokój - sapnął czarnowłosy. - Nie mam zamiaru cię atakować.
- Nie? - pisnął Uzumaki, ponownie się przesuwając kawałek dalej.
- Nie, jestem głodny.
- O! - Najwyraźniej to zdanie przypadło blondynowi bardzo do gustu. Tak więc, momentalnie znowu znalazł się strasznie blisko przyjaciela. - To sobie też wezmę. Ha, trzeba się dobrze odżywiać, co nie, Sasuke? W końcu jesteśmy shinobi i musimy... Ups!
Uchiha zamarł.
Zamarł też Naruto.
I zamarła także karkówka, którą Uzumaki nieopatrznie zrzucił na głowę Sasuke, podczas swojej przemowy.
Zamarli także wszyscy inni, gdy w czarnych oczach uaktywnił się Sharingan.
I wtedy mięso zaczęło latać.

- Rozumiem, że jesteście pijani - powiedział Kakashi, jakiś czas później, uważnie spoglądając na swoich byłych uczniów. Siłą przytargał ich z podwórka do domu, w nadziei, że tu już nikomu nie zaszkodzą. Rzucając mięsem. Dosłownie. Jak można za pomocą kilku kawałków wołowiny zrobić takie pobojowisko?! - I rozumiem, że z pewnych powodów, możesz być rozdrażniony, Sasuke...
- Dupa - warknął dojrzale czarnowłosy. - Jestem trzeźwy.
Kakashi spojrzał na niego z wyraźnym powątpieniem.
- Ja też! - dorzucił radośnie Naruto. Jednak zaraz jego mina stała się mniej radosna, a bardziej zielonkawa. Błyskawicznie przysłonił usta dłonią. - Ale chyba nie czuję się najlepiej...
Hatake westchnął.
- Słuchaj, Sasuke - zaczął pojednawczo, zerkając przelotnie na Uzumakiego, który dla odmiany postanowił legnąć się na kanapie. - To, w Neji'ego tu nie ma...
- Wiem, że nie zrobił tego specjalnie! Zresztą, mniejsza z tym, że go dzisiaj tu nie ma. Nie jestem babą. Po prostu, nie ma go już za długo! - warknął. - Mógłby się już łaskawie pojawić, nie będę na niego czekać cholera wie ile.
- Nie? - zapytał Kakashi, w swoim domniemaniu dosyć niewinnie.  Jednak odpowiedzi nie zdążył uzyskać.
- Ka...Kashi... - rozległo się gdzieś, z okolicy kanapy. - Będę... Rzy...

Sasuke stanął w wejściu do ogrodu. Z niejaką ulgą oparł się o framugę drzwi. I wcale nie chodziło o to, że miał drobne problemy z utrzymaniem równowagi!
Zgromił podwórze ponurym spojrzeniem.
Po karkówkowej wojnie, którą stoczył z Naruto, wszyscy chyba postanowili zdezerterować. Po za kilkoma wyjątkami, które nie były w stanie o własnych siłach przemieścić się do swoich domów. Nie, żeby w jego domu można było zobaczyć lepsze rzeczy. Sam Uchiha wyszedł, zaczerpnąć świeżego powietrza, bo jakoś nie miał ochoty oglądać Uzumakiego w komplecie z miską i podtrzymującym go Kakashim.
Sasuke zgrzytnął zębami. To nie fair! Też chciał, żeby Neji trzymał mu miskę!

Sasuke kopniakiem posłał kawałek niedojedzonej karkówki w bliżej nieokreśloną przestrzeń. Zaczynał chyba powoli trzeźwieć. I strasznie mu to nie odpowiadało. Wbił ręce w kieszenie, a spojrzenie w jeszcze gwieździste niebo. Gdyby nie promile we krwi, to z pewnością by był świadomy tego, że niedługo zacznie się robić jasno.
Nagle czyjeś ramiona owinęły się wokół jego pasa.
Uchiha spiął się nieznacznie. I obiecał sobie solennie, że jeżeli to jakimś cudem Naruto, to weźmie i go zabije.
- Odwal się - powiedział i po chwili ciszy dorzucił z dumą. - Mam chłopaka.
Osobnik, a jakże, puścił go.
- Naprawdę? - zapytał głos, w którym pobrzmiewała nuta zadowolenia.
Oczy Sasuke rozszerzyły się gwałtownie, obrócił się błyskawicznie.
- Neji - powiedział i zaraz zganił się za głupkowaty uśmiech, który wykwitł na jego twarzy. - Neji - powtórzył, już nieco mniej radośnie.
- Miałem wrócić wcze...
- Neji - sapnął po raz trzeci jego imię. Przed rzuceniem się na chłopaka powstrzymywał go jeden tyci, malutki, szczególik.  Z ociąganiem przełknął ślinę. Oj, to nie był dobry pomysł. - Mi... Ska...